„Ogniem i mieczem”, „Pan Tadeusz”, „Przedwiośnie”, „W pustyni i w puszczy”, a wkrótce także dwie różne wersje „Krzyżaków” i „Quo vadis” – to ostatnie produkcje polskiego przemysłu filmowego, na które nie brakuje pieniędzy. Dlaczego? Wiadomo, że szybko się zwrócą – ludzie pójdą do kin nie tyle z własnej chęci, co z obowiązku.
Można się w tym momencie zapytać „no to gdzie jest ten kryzys, skoro pieniędzy (teoretycznie) nie brakuje, a widzowie walą na „superprodukcje” drzwiami i oknami?”. Kryzys istnieje w głowach polskich twórców, które od pewnego czasu zdają się mieć coraz mniej oryginalnych pomysłów.
Adaptacje historyczne owszem są ciekawe, ale nie w takiej ilości na raz i nie w taki sposób. Widz musi chodzić do kina z własnych chęci, a nie z narodowego obowiązku. Najlepszym przykładem dla polskiej kinematografii może być Francja. Od lat tworzy się tam dzieła, filmy specyficzne, ciekawe a przede wszystkim współczesne!
Brakującym ogniwem w polskim filmie jest właśnie współczesność. Nie chodzi tu o tworzenie mało ambitnych historyjek gangsterskich, rozgrywających się na ulicach Warszawy – czego w ostatnich latach powstało trochę – ale o naprawdę ciekawe i oryginalne kino, które przyciągnie widza swoją magią.
Nie znaczy to oczywiście, że takie filmy nie powstają. Owszem, powstają (np. „Wrzeciona czasu” Andrzeja Kondratiuka), ale w śladowych ilościach. W zeszłym roku we Francji wyprodukowano 171 filmów i to właśnie one wisiały na afiszach tamtejszych kin (w mniejszości znalazły się produkcje amerykańskie). U nas jest na odwrót.
Swoje szanse powinni dostać młodzi twórcy, a szefowie firm inwestujących w kinematografię powinni rozważyć, co jest bardziej opłacalne na dłuższą metę – odgrzewanie historii, czy przekonanie widza, że kino to jego drugi dom. Pomóc tu mogą powstające, jak grzyby pod deszczu multikina, ale tylko pod warunkiem, że będą promować w większej mierze polskie produkcje. W przeciwnym wypadku pozorny „boom” może okazać się wielką klęską.