Jacek Utko, design director, Bonnier Business Press:
In Style zaskoczył mnie fatalną okładką: słabe zdjecie, kiepska typografia zajawek. Niedobra jest proporcja wielkości zdjęcia do zajawek – zdjęcie jest za małe. W dodatku logo na czerwonym tle usztywnia całość, przez co okładka jest mało dynamiczna. Tak się robiło okładki 10 lat temu!
Wewnątrz jest już nieco lepiej. Koncepcja, która polega na pokazywaniu, jak ubierają się celebrities w Polsce i na świecie jest czytelna i ma duże szanse powodzenia u czytelniczek. Podoba mi się spójność kolorystyczna, użycie koloru czerwonego jest konsekwentne w całym numerze. Odróżnia się na tle pstrokatej konkurencji. Mało odkrywcza jest typografia. Klasyczny font nie jest ani ponadczasowy ani przesadnie elegancki. Jest też czasem przeskalowany, zbyt duży w mikrotypografii. Na szczęście używany jest w sposób prosty i konsekwentny. Dzięki temu całość jest wciąż dość „stylowa”.
Sporo białego światła – strony nie są przeładowane. Właśnie monochromatyczność i prostota odróżniają In Style od konkurencji. Layouty stron nierówne: parę świeżych pomysłów, reszta zbyt przewidywalna. Ogólnie skłonność do ryzyka niewielka – brak elementu zaskoczenia.
Marek Knap, dyrektor artystyczny Edipreese Polska:
Amerykańskiego In Style’a obserwowałem od samego początku. W połowie lat dziewięćdziesiątych, kiedy w pismach kobiecych z górnej półki królował frywolny styl collage’u Alexa Liebermanna (głównego grafika i wiceprezesa wydawnictwa Conde Nast), In Style wydawał się wyjątkowy. Przyciężkawe elementy graficzne, absolutny reżim twardego gridu rodem z tygodników opinii powodowały, że magazyn wydawał się kostyczny, chłodny i bardzo niekobiecy* ale wyróżniał się z tłumu. Tego można było się spodziewać po wydawcy monumentalnego Time’a, Life’a i topornego People.
Te cechy posiada również polska edycja. I słusznie – bo to zapewnia magazynowi niezwykłą wyrazistość i co ważniejsze, powoduje, że błahe treści wyglądają poważnie i z założenia (!) nudno. Dzięki temu wyraźny jest sygnał, że to jest magazyn dla kobiet, które realnie kupują, a nie tylko podpatrują i szukają rozrywki, jak np. czytelniczki Glamour.
Jest jednocześnie magazynem dla mniej wyrobionego czytelnika, o mniej wyrafinowanym guście, niż czytelnicy różnych takich Vogue’ów i Bazaarów i dlatego chłodny, niezbyt gęsty, niezwykle przejrzysty rodzaj layoutu świetnie się sprawdza dla prezentowania niewielkiej ilości treści, ale ze znaczną ilością tagów typu: adresy www, numery telefonów, ceny. Mam wrażenie, że jedną z rzeczy, która może odepchnąć czytelnika, może być właśnie brak czegokolwiek „do poczytania”.
Należy zwrócić uwagę, że edycja amerykańska ma zwykle grubo ponad 300 stron, mieszcząc tym samym wiekszą ilość materiałów. Wniosek: w pierwszym numerze zabrakło co najmniej dwóch dodatkowych, większych (również tekstowo) artykułów (zupełnie nie wykorzystany dział Życie&Dom). Zastanawiam się czy dwa znaki rozpoznawcze In Style’a: jego powtarzalność z numeru na numer oraz ekstremalna „cukierkowatość” odstraszy czy przyciągnie…
Znalazłem oczywiście parę wpadek (np. widelec w buzi Pascala na s.182, dziwaczny spis treści), ale generalnie grafikę polskiego wydania oceniam bardzo dobrze (świetnie zrealizowany pod względem struktury i zdjęć materiał „Składniki stylu” na s. 135). Trudna w realizacji siatka graficzna jest zaadoptowana wzorowo.
In minus? Najsłabszym punktem programu jest niestety okładka z błędami typu: za mała sylwetka dziewczyny w stosunku do logo, nieczytelna główna zajawka („dodatki sezonu” – po co kursywa?), brak zajawki nad logo, niepotrzebnie dodany cień do liter w logo (co na to TimeWarner?). No i papier. Zawsze lubiłem ten instylowy lekko żółtawy, zmatowiony papier. A tutaj ponownie gloss. Pozostał przynajmniej ten wyjątkowy, szeroki format.
* Ostatnio „zmiękczono”, grafikę wprowdzając niezwykle piękną czcionkę Chronicle o bardziej „damskim” brzmieniu.