Pojawia się nagle i nie wiadomo co z nim robić. 503. Bynajmniej nie chodzi tutaj ani o linię autobusową łączącą warszawski Natolin z Nowodworami, ani odcinek pierwszej serii „Mody na Sukces”, ani o nr hotelowego pokoju. To błąd, który, niczym sobotni kac, spędza sen z oczu wielu marketerom tworzącym kampanie w Internecie.
Wyobraź sobie: dostajesz zlecenie. Tworzysz fantastycznego landing page, jakiego świat jeszcze nie widział. Startuje kampania, klepią cię po plecach, mile łaskoczą cię „ochy i achy” i już widzisz jak korki szampana strzelają w górę niczym statystyki na stronie a Moet and Chandon leje się strumieniami. Takie rzeczy to jednak tylko w MTV. Dzwonek telefonu, Klient. Lewy sierpowy, ciach, prach, lądujesz na macie, czujesz się jak Popek bezlitośnie okładany przez Pudziana? Witaj w szarej rzeczywistości. Że co? Że nie działa, że nie ma kontentu? Zaraz, zaraz, ale jak to… Zlany zimnym potem wchodzisz na stronę a tam….503. Tak, to ten komunikat, który jasno daje do zrozumienia, że prawdopodobnie nie doceniłeś zasięgu kampanii. Że jednak nie jesteś mistrzem Internetu i online’owego marketingu, że jesteś Huraganem Wołomin a nie Barceloną.
Nie bądź Januszem
OK, w pocie czoła próbujesz odświeżyć stronę i wciskasz F5. Raz, drugi, trzeci. Niestety, zła wiadomość: to nie sen a ty nie wygrałeś dziś w Lotto. Strona leży niczym zgierska kultura. Masz jeszcze nadzieję, że to atak hakerów, że to słynny DDoS, ale gdzie tam, zostałeś właśnie Januszem Marketingu. Nikt nie poinformował cię o limitach? O tym, że w hostingu współdzielonym dostajesz do dyspozycji kilka a nie 100 procent mocy obliczeniowej? Że strona niechybnie padnie pod ciężarem nacierających z szybkością Usaina Bolta użytkowników? OK, możesz czuć się trochę usprawiedliwiony: konia z rzędem temu, kto wyczyta na stronach internetowych dostawców, co właściwie oferują. Bądź pewien jednego: limity są ZAWSZE na tyle niskie, że w momencie szybkiego wzrostu ruchu na stronie, masz gwarancję, że klient do ciebie zadzwoni. Niekoniecznie z gratulacjami.
Cztery wesela i pogrzeb
Jeśli siedzisz teraz i przed oczami migają ci dawno zapomniane obrazy związane z magiczną w branży liczbą 503, którą wyparłeś ze swej świadomości, to mamy dla ciebie dobrą wiadomość: nie przejmuj się, nie jesteś sam. Zdecydowana większość osób, które zajmują się działaniami w online, zetknęła się (lub zetknie) z problemem 503. Żyjemy w takich czasach, że wystarczy jeden niewinny post na Wykopie czy ogólnopolskim portalu, by na stronę skierować znaczący ruch i tym samym szybko ją zablokować. Wbrew pozorom wcale nie trzeba do tego zastępu hakerów. Strona zamknie się sama, jak księżniczka w wieży, która zamiast pięknego księcia na błyszczącym koniu, ujrzy chłopca z programu „Kawaler do wzięcia”.
Tu pojawia się jednak bardzo istotne pytanie: czy klient, który płaci za kampanię to (z)rozumie? Że zdarza się, że nie doceniliśmy zasięgu, że przepraszam, że poprawimy się? Niestety, Houston, ale mamy problem. 60% internautów nie daje stronom więcej niż 5 sekund na załadowanie. Możesz być w niemal 100% pewien, że w momencie niedostępności witryny, 99% z nich nie będzie chciała już na nią wracać. To pogrzeb kampanii i twoich marzeń o Moet and Chandon i złotych statuetkach.
Koń by się uśmiał
Żeby nie było tak posępnie: wbrew pozorom na szampana wcale nie tak trudno zasłużyć. Recepta na wyeliminowanie błędu 503 jest bardzo prosta. Wystarczy, że zagwarantujesz do obsługi kampanii i strony wystarczającą moc. Nie, nie chodzi ani o moc napojów wyskokowych, ani o moc posępnego czerepu. Chodzi o wydajność serwerów – pamięci, procesora, dysku. Jak to zrobić? Nie będzie to specjalnie trudne jeśli masz zdolności Nostradamusa i możesz przewidzieć czy na stronę wejdzie 1000, 10 000 czy milion użytkowników. Wówczas masz pewność, że a: taka liczba i moc serwerów dedykowanych czy wirtualnych w zupełności wystarczy b: taka liczba i moc serwerów nie będzie za duża. Inaczej utopisz tysiące / dziesiątki tysięcy złotych / miliony (niepotrzebne skreślić), kupując moc serwerów dedykowanych czy wirtualnych, której w rzeczywistości zupełnie nie potrzebowałeś.
Niestety, dzierżawa serwera dedykowanego przypomina trochę strzelanie z armaty do wróbla. Dobrze, zapłacisz kilka tys. zł. za święty spokój. Co, jeśli na stronę nie wejdzie – jak zakładałeś – 20 tys. osób, ale zaledwie 200? Czy w takiej sytuacji – gdy moc serwera będzie wykorzystana w kilku procentach – klient zrozumie dodatkową i niemałą pozycję na fakturze? Wyobrażasz sobie tę fakturę na 50 tysięcy i statystyki krzyczące – WOW, na stronę weszło 100 unikalnych użytkownikach, nawet dwóch z San Escobar? Koń by się uśmiał, ale klient niekoniecznie. Nawet gdyby wcześniej wypił hektolitry Moeta.
Landing page w modelu CPC
Drogi Marketerze, to teraz garść statystyk. W ubiegłym roku przeprowadziliśmy badania, z których wynika, że w ponad połowie przypadków przepłaca się za usługi hostingowe. Ile? Średnio 50%, ale zdarzają się sytuacje, w których przepłaca się nawet kilkakrotnie. Ostatnio postanowiliśmy sprawdzić czy administratorzy płacąc za hosting „jak za zboże” dostają w zamian funkcjonalne, pewne i nie sprawiające problemów usługi warte swojej ceny. Nic bardziej mylnego. Aż 60% z biorących w naszej ankiecie operatorów stron WWW narzeka na ich zbyt powolne działanie, zawirusowania i fakt, że często na ich serwisach hula jedynie wiatr, a nie rzesze wizytujących.
Jeśli obgryzasz w tej chwili paznokcie i myślisz sobie „ej, no weź mi powiedz co mam robić, też przepłaciłem”, to mam dla ciebie jedną prostą receptę: usiądź, zrelaksuj się i pokaż środkowy palec dostawcom, którzy zaoferowali ci serwery dedykowane i wirtualne wtedy, gdy wcale ich nie potrzebowałeś. CPC to bliski ci model rozliczeń? Żądaj tego samego: zapytaj czy rozliczą twój landing page według zużycia – za godzinę a nie miesiąc czy dłużej. Według rzeczywistego ruchu na stronie a nie wyimaginowanych statystyk. W dobie chmury obliczeniowej i elastycznego hostingu, 503 powinno stać się mglistym wspomnieniem. Jeśli tak nie jest, przeczytaj ten akapit raz jeszcze, od początku. I zastosuj się do wskazówek. Wszystkiego dobrego!