W czasie gdy co weekend w którymś z polskich miast odbywa się hackathon lub inna impreza start-upowa, często pod patronatem lokalnych władz lub działającej w regionie wielkiej korporacji, nie można nie odnieść wrażenia, że być start-upowcem jest dziś po prostu modnie. Nie dziwią więc stereotypy o przesiadywaniu z MacBookiem w co-worku lub kawiarni i regularnych wizytach na OpenReaktorze, Auli Polskiej czy Startup Weekendzie.
To krzywdzący stereotyp. Przede wszystkim dlatego, że większość start-upowców MacBooka jednak nie ma. Firma SW Research zapytała o to 125 przedsiębiorców. 52,8 procent nie ma w firmie ani jednego maca. Do Doliny Krzemowej nam daleko…
Być może dlatego, że wbrew powszechnie panującym innym stereotypom z unijnej dotacji skorzystało tylko 21,6 proc. badanych. 19,6 proc. posiłkowało się środkami krewnych i znajomych, a w 16,7 proc. firm zainwestowały fundusze venture capital.
Wielka pogoń za kasą
Starania o środki z funduszy unijnych zajmują polskim start-upowcom kilka miesięcy – jedna trzecia badanych, którzy otrzymali dotacje z UE, czekała na dofinansowanie od trzech do sześciu miesięcy. Tyle samo – od pół roku do roku. Po 37 proc. ankietowanych deklaruje pozyskanie wsparcia w wysokości od 100 tys. do pół miliona złotych lub od pół miliona do miliona złotych.
Podobnie rzecz się ma z finansowaniem przez kapitał prywatny. Pierwsza runda finansowania, tzw. seed, w 40 proc. przypadków trwała od trzech do sześciu miesięcy, a w 20 proc. – od pół roku do roku. Tu kwoty inwestycji są większe – 31 proc. badanych deklaruje, że otrzymało w rundzie seed pół miliona do miliona złotych, a aż 44 proc. – ponad milion.
Przede wszystkim jednak start-upy finansowane są – przynajmniej w pierwszych fazach – ze środków własnych.
Skończyły się czasy kolejek przed gmachem Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, w których ustawiali się chętni do złożenia wniosków o dotacje w ramach Programu Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka. Choć polscy przedsiębiorcy dalej mogą liczyć na unijne dotacje i granty, dziś są od nich w mniejszym stopniu uzależnieni niż w latach 2007–2011.
Lokowanie własnych oszczędności w przedsiębiorstwie jest jednak o wiele bardziej stresujące. Aż 50,9 proc. badanych obawia się o przyszłość swojego przedsięwzięcia. Dla 42,9 proc. dużą wadą jest brak płynności finansowej, a 35,7 proc. postrzega jako negatywną cechę prowadzenia start-upu pracę przez całą dobę i nieustanne myślenie o własnej firmie.
Subkultura
Niepewność przekłada się też na kulturę pracy. Wśród tych start-upowców, którzy zatrudniają pracowników, najpopularniejszą formą współpracy jest współpraca z inną firmą.
Jest to jednak element kultury start-upowej, bo młodzi ludzie, którzy pracują w małych firmach w „innowacyjnych” branżach, sami nie garną się do pełnego ZUS-u i płatnego urlopu macierzyńskiego.
Dla przedsiębiorców największą zaletą prowadzenia własnego biznesu są niezależność i swoboda w podejmowaniu decyzji (67,2 proc.). Ważna jest też możliwość szybkiego zdobycia nowych umiejętności czy wiedzy (dla 50,9 proc.). Z kolei 45,7 proc. za dużą zaletę prowadzenia start-upu uważa możliwość nawiązywania nowych kontaktów.
Źródło: PierwszyMilion