na scenie Teatru Wielkiego. „Dobrze, że ona nie zna polskiego” – skomentował ktoś z drugiego rzędu. Wszystkie szepty ustały, kiedy na scenie pojawiła się ona – w czarnych bufiastych spodniach i grafitowej marynarce ozdobionej kryształami Swarovskiego. Jednym z pierwszych utworów jakie wykonała był „Never Gonna Give You Up”.
„Wiem, że to zaszczyt być w tak eleganckim miejscu. I wiele rzeczy nie wypada, ale jeśli ktoś ma ochotę tańczyć (…)” – zachęcała do zabawy. Z każdym następnym utworem, zmieniała nastrój, jednak ani przez moment nie pozbyła się swojego scenicznego seksapilu. Momentami balansowała między krzykiem a szeptem. Kiedy zapaliła papierosa, publiczność zareagowała z wielkim entuzjazmem. „Dlaczego tyle ludzi kocha palić (…) zapewniam, że to o wiele łatwiejsze niż śpiewanie” – powiedziała.
Zaśpiewała wiele swoich hitów jak „Someday”, „Change”, „All Aroung The World” czy „The Real Thing” i „So Natural”. Nawet rodacy, którzy zwykle na takich imprezach mają opóźnione reakcje, a atmosfera rozgrzewa dopiero w trakcie ostatniego bisu, tym razem podnieśli się z foteli, śpiewali, skandowali, tupali, krzyczeli – w większości były to kobiety, nie wiedzieć dlaczego. Nigdy dotąd nie słyszałam takiego aplauzu, jaki towarzyszył wyjściu Stansfield na bisy.
W kuluarach żartowano, że brakowało tylko wywijania marynarami. Emocje wzięły górę nie tylko wśród publiczności. Wspomniany już wcześniej przeze mnie prowadzący koncert, zamiast pożegnać publikę, przywitał słowami: „Dobry wieczór Państwu”. I chyba mówiąc o „pracy z mikrofonem” Maciej Dowbor miał rację.
Koncert zorganizowany przez telewizję Polsat zobaczyli niestety, a może „stety” jedynie wybrani, bo biletów nie można było kupić. Czy właśnie dlatego był to jeden z tych wieczorów, o których będzie się pamiętać i mówić latami?!